Six beautiful drops of blood - thank you Alan Ball


Czasem sprawdza się powiedzenie, że do trzech razy sztuka. Tak było i ze mną podczas oglądania seriali Alana Balla.

Zimą podjąłem trzecią już próbę obejrzenia pilota serialu "Czysta krew". Za pierwszym razem, a było to już kilka lat temu, wytrwałem tylko 20 minut. Później zachęcony sukcesem serialu postanowiłem dać mu drugą szansę, ale i tym razem nie wyszło. W dużej mierze ze względu na Annę Paquin, której mimika twarzy bardzo mnie irytowała. Dopiero trzecie podejście, spowodowane świąteczną przerwą w emisji ostatniego sezonu "The Vampire Diaires", zachęciło mnie, by ponownie sięgnąć po ten tytuł. Tym razem pozostałem przy serialu na dobre.

Jestem właśnie po trzech sezonach produkcji o mieszkańcach Bon Temps i muszę stwierdzić, że warto było. Serial kupił mnie całkowicie i już znalazł się w mojej ścisłej czołówce. Co najbardziej w nim lubię? Wyrazistych bohaterów, których sylwetki stopniowo są przybliżane widzowi. Nic nie jest podane od razu na tacy, dzięki czemu cała historia jest znacznie bardziej interesująca. Scenariusz leży na bardzo wysokim poziomie. Wątki są przemyślane i dawkowane w odpowiednich ilościach, dzięki czemu nie nudzą. Każdy odcinek pozwala mi sprawdzić co słychać u moich ulubieńców: Jasona, Pam, Jessici, Erica, Sookie, Arlene, Andy'ego - i zapewne ta lista jeszcze bardziej się wydłuży.


Jednak tym co najbardziej urzekło mnie w tym serialu jest autoironia, którą wymierza również w panującą obecnie modę na wampiry, a tym samym w mentalność społeczeństwa, które bardzo łatwo ulega powszechnie panującym trendom. Pewnie wielu z Was uzna to za nadinterpretację. Jednak na swoją obronę powiem, że twórca takiego filmu jak "American Beauty" nie mógł stworzyć czegoś tak płytkiego jak "True Blood", bo właśnie za taki można z pozoru uznać ten serial. Dla mnie stanowi on przede wszystkim lekką rozrywkę, która bardzo często wywołuje uśmiech na mej twarzy i pozwala mi przenieść się w nierealny świat pełen wyrazistych, barwnych i sympatycznych postaci.

Przyjemne wizyty w Luizjanie skłoniły mnie do ponownego (tutaj również byłem po dwóch nieudanych próbach) objerzenia pilotowego odcinka serialu "Sześć stóp pod ziemią", który niegdyś w środowe noce emitował TVN. Pamiętam, że wiele razy chciałem się z nim zapoznać. Niestety, gdy już przed nim zasiadłem bardzo szybko mnie zniechęcał. Dopiero "Czysta krew" i pochlebne opinie znajomych zmotywowały mnie, by obejrzeć pilotowy odcinek do końca. Teraz, gdy kończę pierwszy sezon mogę śmiało stwierdzić, że warto było, mimo iż pilot był dla mnie niezbyt interesujący. Jest to chyba jednak tylko moja opinia, bo nie znam kto by ją podzielał.


Dziś jestem już zachwycony produkcją o rodzinie Fisherów. Na moją ulubioną postać bardzo szybko wyrosła Ruth, grana przez Frances O'Connor (jak ta kobieta wyraża emocje). Związek Nate'a z Brendą również jest pokazany w ciekawy spokób. Z kolei David i Claire bardzo mnie zaintrygowali. Najsłabiej z całej rodziny jak do tej pory wypada moim zdaniem Nate, który wydaje się być najnormalniejszym członkiem rodu. Pewnie w znacznym stopniu jest to zasługa wielu lat spędzonych poza domem.

Bardzo polubiłem także czołówkę i towarzyszącą jej muzykę Thomasa Newmana, który pracował również przy "American Beauty". I tak oto właśnie moje świeże doświadczenia z serialami Balla sprowadzają mnie z powrotem do tego klimatycznego filmu z 1999 roku, który moim zdaniem w pełni zasłużył na wszystkie otrzymane nagrody. Swoją drogą dawno już go nie widziałem. Obiecuję podzielić się wrażeniami po seansie. A tymczasem zarówno obydwa seriale, jak i film polecam wszystkim tym, którzy jeszcze nie mieli okazji obejrzeć. Naprawdę warto, choć początkowe odczucia mogą być różne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dodaj komentarz