W ósmym odcinku "Bunheads" wreszcie po dwutygodniowej nieobecności do Paradise powróciła Fanny. Dzięki temu znów otrzymaliśmy świetne dialogi z udziałem Sutton Foster i Kelly Bishop, które od samego początku stanowiły największą siłę tej lekkiej i sympatycznej produkcji.
Tym razem poznaliśmy także dobrego przyjaciela teściowej Michelle - Michaela, z którym niegdyś kobieta planowała stworzenie poważniejszego związku. Całkiem możliwe, że tym razem coś z tego wyjdzie. Scenarzyści zdają się również przygotowywać grunt pod poważniejszą relację z mężczyzną dla Michelle, która podczas pobytu w teatrze poznała Conora - reżysera, w którego wciela się znany widzom "Gilmore Girls" Chris Eigeman.
To właśnie sceny w teatrze uważam za najlepsze w całym odcinku. Najbardziej podobały mi się słowne potyczki Michelle z kobietą o dużych nogach, która nie chciała jej przepuścić na miejsce. Za mocny punkt epizodu należy z całą pewnością uznać również niekontrolowany wybuch płaczu Michelle po seksie z Conorem, kiedy to ogarnęła ją rozpacz spowodowana śmiercią Hubbell'a.
Niestety sceny z udziałem młodych baletnic wypadły tym razem znacznie mniej interesująco, niż w poprzednim tygodniu. Wątek Boo i jej nowego kolegi jakoś specjalnie mnie nie zainteresował, a jej postawa, kiedy nie potrafiła stanąć w jego obronie przed Ginny i Melanie, była bardzo naiwna i przypominała trochę zachowanie dziecka w przedszkolu. Jedynie Sashę po raz kolejny oglądało mi się bardzo przyjemnie. Końcowa scena, w której przyznała, że została cheerleaderką skutecznie mnie rozbawiła. Zwłaszcza mina Fanny.
Po seansie "Blank Up, It's Time" mogę nadal śmiało twierdzić, że "Bunheads" to wyjątkowo odprężający serial, który skutecznie pozwala mi się zrelaksować i oderwać od otaczającej rzeczywistości.
Zapowiedź następnego odcinka:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dodaj komentarz