Moja przygoda z "Życiem na fali" (bo początkowo posługiwałem się polskim tytułem serialu) rozpoczęła się w okresie wakacji w 2006 roku, kiedy to produkcja miała swoją polską premierę na antenie telewizji TVN. Byłem świeżo po maturze i moje najdłuższe wakacje życia trwały w najlepsze. Nadmiar czasu pozwalał mi na oglądanie telewizji. Pamiętam, że zobaczyłem zapowiedź serialu, który zapowiadał się na ciekawą młodzieżówkę, osadzoną w przyjemnej dla oka scenerii Kalifornii. O ile mnie pamięć nie zawodzi, to pierwszy odcinek puścili w piątek o 14. Wiem, że byłem na dworze i spóźniłem się parę minut, a pilot nie porwał mnie jakoś szczególnie. Znacznie większą przyjemność sprawił mi tego dnia odcinek trzeciego sezonu "Felicity" puszczany godzinę później na telewizyjnej dwójce. Mimo średnio interesującego pilota (przynajmniej wtedy tak go oceniłem) postanowiłem dać serialowi szansę. I tak miałem nadmiar wolnego czasu...
Już po paru epizodach zacząłem coraz bardziej wkręcać się w przygody Ryana i spółki. Podobało mi się również to, że perypetie starszego pokolenia odgrywają równie istotną rolę co losy młodzieży. Bardzo szybko moją ulubioną postacią został Seth Cohen - geek ze specyficznym poczuciem humoru. Wkrótce potem równie bardzo polubiłem Marissę - niepokorny obiekt westchnień młodego Atwooda, który bardzo często wpadał w tarapaty. Z biegiem epizodów jednak jej ciągłe problemy sprawiły, że straciła miejsce mojej serialowej ulubienicy na rzecz swej najlepszej przyjaciółki Summer Roberts - niezbyt bystrej dziewczyny, która zaczyna poważniej patrzeć na otaczający ją świat pod wpływem uczucia do Setha.
To właśnie Seth i Summer moim zdaniem napędzali ten serial. W trakcie oglądania trzeciego sezonu, Summer była już moją postacią nr 1, a "The OC" najlepszym serialem ever, choć moja przygoda z telewizyjnymi produkcjami dopiero się zaczynała.
Za co najbardziej lubię ten serial? Trudno mi to ocenić z perspektywy czasu, ale chyba za ciekawe postaci, bo na pewno nie jest to najbardziej klimatyczna produkcja, jaką zdarzyło mi się oglądać. Ma w sobie jednak coś, co powoduje, że darzę ją ogromnym sentymentem i zawsze chętnie będę do niej wracał. Perypetie głównych postaci potrafiły mnie zaciekawić i były odpowiednio rozplanowane, a wszystko to dzięki naprawdę dobremu scenariuszowi. Teksty również stały na wysokim poziomie. Zwłaszcza wypowiedzi Setha, które nadawały produkcji specyficzny charakter. Losy Summer sprawiały mi największą przyjemność. Zwłaszcza jej rywalizacja z Taylor w trzecim sezonie.
Wiele osób twierdzi, że po odejściu Mishy serial dużo stracił. Ja zupełnie nie zgadzam się z tym twierdzeniem. Wręcz przeciwnie uważam, że zyskał nową świeżość i rozwijał się w bardzo ciekawym kierunku. Niestety oglądalność nie dopisała i FOX zamówił jedynie 16 odcinków czwartej serii.Szkoda, że "The OC" nie było emitowane na The CW, bo wtedy być może leciałby do dziś. Niestety zamiast kontynuacji mamy nowe dziecko Schwartza "Gossip Girl", którego najlepszy odcinek moim zdaniem nie dorównuje nawet najsłabszemu epizodowi "Życia na fali".
I na koniec wspomnę jeszcze o czołówce, którą również bardzo lubiłem, a piosenka Phantom Planet pt. "California" do dziś poprawia mi humor. Mimo, iż wiem, że "The OC" nie jest najlepszym serialem jaki zdarzyło mi się oglądać, to na pewno już na zawsze pozostanie moim ulubionym. Na tym chyba właśnie polega siła sentymentu.
Moja historia z "The OC" zaczela sie tak samo jak twoja! Tez widzialem reklame w tvn ktora mnie zainteresowala! Własnie oglądam ten serial ponownie (jestem na 3 sesonie)i nie chce nawet myslesc ze to juz niedlogo koniec!!!!!! ;)
OdpowiedzUsuńJa odświeżam sobie właśnie po dłuższej przerwie. Jestem dopiero w połowie pierwszego sezonu, więc jeszcze sporo przede mną. Chyba nigdy mi się nie znudzi :)
OdpowiedzUsuń