Demoniczny golibroda z Fleet Street - Sweeney Todd


Jednym z tytułów, które udało mi się nadrobić w ostatnim czasie, jest "Sweeney Todd..."  Tima Burtona z 2007 roku - filmowa wersja musicalu Stephena Sondheima, przedstawiającego losy demonicznego golibrody z Fleet Street (jak zresztą mówi sam tytuł), który po latach powraca do Londynu, by pomścić krzywdy, jakich doznała jego ukochana żona za czasów, gdy jeszcze zwano go Bejaminem Barkerem.

Przed seansem spotkałem się z wieloma, skrajnie różnymi opiniami na temat tej produkcji. Znaczna część z nich zarzucała jej brak specyficznego klimatu, który stanowił siłę wcześniejszych dzieł Burtona. Wiele negatywnych komentarzy dotyczyło również samej fabuły, która najczęściej była określana mianem nudnej i przewidywalnej. Z kolei pozytywne głosy chwaliły głównie pozytywną grę aktorską i muzykę. Po obejrzeniu filmu muszę stwierdzić, że sporo z tych uwag pokrywa się z moimi odczuciami. Są jednak również i takie, z którymi nie jestem w stanie się zgodzić.

Zacznę od fabuły, która rzeczywiście nie była zbyt skomplikowana i zaskakująca. Lekki dreszczyk emocji poczułem bowiem jedynie w końcowych scenach produkcji, gdzie krew lała się gęstym strumieniem. Jednak banalna historia nie przeszkodziła moim zdaniem Burtonowi i reszcie ekipy w stworzeniu bardzo dobrego i klimatycznego obrazu, który ogląda się z prawdziwą przyjemnością.


Warstwa wizualna filmu była niezwykle dopracowana. Zgrabne połączenie efektów komputerowych z przyciemnionymi wnętrzami wzbogacone o dobry montaż, pozwoliło w pełni oddać klimat mrocznego Londynu. Z kolei dobre aktorstwo, idące w parze z precyzyjną charakteryzacją, umożliwiło wiarygodne przedstawienie wizerunku filmowych postaci. Brak wnikliwego spojrzenia na bohaterów historii z całą pewnością pomógł twórcom zaskoczyć odbiorcę, który wcześniej nie znał finału losów golibrody z Fleet Street.

Ze względu na formę musicalową, na najwięcej uwagi zasługuje moim zdaniem warstwa muzyczna filmu, która poza wpadającymi w ucho dźwiękami, pozytywnie zaskoczyła mnie również umiejętnościami wokalnymi Heleny Bonham Carter. To właśnie stworzona przez nią kreacja pani Lovett była moim zdaniem najmocniejszym punktem całej produkcji. Niemniej Johnny Depp w tytułowej roli, żądnego zemsty i zniszczonego przez własny gniew Barkera jedynie nieznacznie jej ustępował i również dobrze poradził sobie ze śpiewanymi partiami.

Z całej ścieżki dźwiękowej do "Sweeney Todd'a..." ciężko mi wybrać ulubiony utwór, gdyż każdy z nich jest niezwykle melodyjny i odprężający. Po części taki właśnie był cały film, będący źródłem czystej przyjemności płynącej z połączenia wpadających w ucho dźwięków i przyjemnych dla oka obrazów.

Na koniec wrzucam kilka utworów, które tydzień po zakończeniu seansu nadal grają mi w głowie:

1. Helena Bonham Carter "The Worst Pies in London"


2. Helena Bonham Carter "Poor Thing"

 

3. Helena Bonham Carter, Johnny Deep "A Little Priest"

 

4. Jamie Campbell Bower, Johnny Depp, Laura Michelle Kelly "Johanna (Reprise)"

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

3 komentarze:

  1. Z tego co pamiętam głównymi zarzutami, które stawiano temu filmowi było głównie to, ze jest to właśnie musical a Johnny i Helena śpiewać nie umieją. Wiele osób przekreślało ten film na wstępie właśnie ze względu na tę konwencję. (Co ciekawe raz na rok zdarza się ostatnio musical i z pewnością nie jest to umarły gatunek). Ja też zresztą nie obejrzałam go jak tylko się okazał, tylko trochę później. Mnie się ten film bardzo podobał, moim zdaniem właśnie ma on ten Burtonowski klimat!Tak patrze na moje oceny i Sweeny ma u mnie 8/10 ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U mnie skończył z 9-tką. A co do śpiewu, to nie wiem czy słoń mi nadepnął na ucho, ale moim zdaniem wokalnie wypadli bardzo dobrze ;)

      Usuń
  2. "będący źródłem czystej przyjemności płynącej z połączenia wpadających w ucho dźwięków i przyjemnych dla oka obrazów." - idealne podsumowanie filmu. Połączenie groteski i makabry to coś co lubię.

    OdpowiedzUsuń

Dodaj komentarz